rosemann rosemann
732
BLOG

Inwazja w Babich Dołach (Dzień IV + podsumowanie)

rosemann rosemann Kultura Obserwuj notkę 6

Będzie o kobietach z Babich Dołów choć tytułowej inwazji to nie one dokonały. Na początek Kobieta Moja Kochana i Dorcia. Dzięki nim w ogóle pojechałem. Dorcia powiedziała, żebym nawet się nie ważył nie jechać a KMK znalazła informację o Mumrod and Sons jako headlinerach. Kiedyś zażartowałem, że pojadę jeśli oni będą. Zażartowałem, gdy zawiesili bezterminowo działalność. Słowo się rzekło.

Kobieta Futrzaka… Niech mi żona Futrzaka wybaczy, że tak ja nazywam i pewnie zawsze będę ale to jeszcze z czasów, gdy żoną nie była. Za każdym razem od pierwszego wejrzenia, gdy ją widzę myślę „jaka to piękna kobieta!”. I choć powinienem przywyknąć, zawsze instynktownie reaguję tak samo. W tym roku wymienili się mężem obecnością bo rodzina niestety a w zasadzie bez niestety zobowiązuje. Połowa rodziny była wczoraj w Babich Dołach. I mnie znalazła co wprawiło mnie we wspaniały nastrój.

Dzień wcześniej wchodząc na teren festiwalu natknąłem się na parę z festiwalowymi identyfikatorami. Ona powiedziała mi „dzień dobry” a ja odpowiedziałem sądząc, że tak się wśród festiwalowej ekipy przyjęło, że każdego tak mile witają. Nieco absurdalne tłumaczenie zważywszy na tysiące uczestników i to, że dotąd nikt tak miły dla mnie nie był. „Pan mnie nie poznaje” powiedziała ona smutno i okazała się Dominiką, współtworzącą dziś jedną z ofert towarzyszących festiwalu. To moja dawna uczennica. Była ze swoim szefem. On w pewnym momencie spytał ze śmiechem „Jest pan dawnym nauczycielem Dominiki? Tym o którym opowiada?”. Dominika się speszyła i zaczęła zaprzeczać, ze nie tym i nie opowiada. A ja miałem na końcu języka, że cokolwiek Dominika opowiada, to o mnie. Pewnie różne straszne rzeczy ale mimo wszystko to miłe, że po latach komuś nie tylko się chce o człowieku pamiętać ale jeszcze o nim opowiadać obcym ludziom nie mającym w zasadzie szans by się na mnie, choćby w Babich Dołach, natknąć.

Wczoraj wjeżdżając na lotnisko w babich Dołach zabrałem spod bramy cztery albo pięć autostopowiczek. Proszę nie dziwić się, że nie wiem dokładnie ale nie miałem czasu się przyglądać. Kto raz wjeżdżał na parking dla samochodów ten wie, że tam skupiać się trzeba na misternie ustawionych szykanach i mieszczeniu się w dziesiątkach ostrych zakrętów. Dziewczęta były bardzo wdzięczne, że nie musiały popylać tych kilku kilometrów do wejścia na festiwalowy teren. „Jest Pan Boski. Ma Pan u nas pierwszy….” Ostatniego słowa nie zrozumiałem. I, kurczę, nie wiem, co mam u niech pierwsze. Oraz czy to dobrze, że to u nich mam.

Swoje wcześniejsze typy na najlepsze koncerty imprezy skonfrontowałem w polowie ostatniego dnia z opinią pięknej dziewczyny, spotkanej już pierwszego dnia w kolejce po kawę. Później widywałem ją na wszystkich niemal dziwnych koncertach. Że ją zaczepię wiedziałem, gdy zobaczyłem ja na Mary Komasa. Wcześniej była zawsze skupiona i jakby smutna. Oglądając Mary uśmiechnęła się i od tego momentu miała mnie! Gust muzyczny ma bardzo, bardzo mój bo wskazywała wszystko, co ja sam uważałem za doskonałe. Poza Swans, którzy jej zdaniem byli genialni a dla mnie niestrawni i Die Antwoord, których ona nie oglądała a ja byłem urzeczony. Umówiliśmy się na koniec imprezy na kawę ale nie wyszło. I teraz nawet nie wiem jak ma na imię. Przepraszam…

Nie zaczepiłem dziewczyny, która zapamiętałem sprzed dwóch lat, gdy tańczyła pod sceną alternatywną w czarnej sukience w białe kotki i wściekle czerwonych rajstopach. Wczoraj była w sukience koloru soku z czerwonego grapefruita w czarne jaskółki. Uśmiechała się do każdego, kto ją mijał i na nią spojrzał. A moje kompetencje społeczne zawiodły.

I wreszcie ta inwazja. Poczułem ją gdy nagle coś uderzyło mnie w głowę i utkwiło we włosach. Strzepnąłem to, co okazało się lipcowym chrabąszczem. Za chwilę zewsząd rozlegać zaczęły się piski dziewcząt, które również spotkało to samo. To był masowy atak. Chrabąszcze latały, dziewczyny uciekały a panowie oganiali się mężnie. Było to… zabawne. Ratunkiem była ewakuacja na festiwalowy deptak. Tam owady interesowały bardziej światła lamp niż piękne kobiety z Babich Dołów.

Na koniec jeszcze będzie o dziewczynach.

Dzień zaczęła Trupa Trupa. Grają muzykę, która stara się mocno uzasadnić trafność nazwy. Wlecze się ona a towarzyszy jej niezbyt czysty wokal gościa, który wygląda, jakby faktycznie był nie za bardzo żywy.

Ze Skubasem mam problem od dawna. Słucham zachwytów nad nim od dawna i od dawna próbuje się przekonać. Bez skutku. Także i tym razem.

Elliphanta pewnie skrzywdzę przyznając, że nie byłem w stanie potraktować jej (ich) poważnie. To naprawdę nieźle brzmiący hip hop ale ja i tak widziałem  tylko dziewczynę wyglądająca i momentalnie brzmiącą jak Vanessa Paradis.

Patrick The Pan to przede wszystkim chłopak na wokalu, który miał pecha, że nie urodził się 50 lat temu w Seattle.

Lao Che słyszałem już kiedyś w Gdyni. To było po płycie „Gospel”. Niezbyt mi się podobali i niezbyt sobie poradzili na głównej scenie. Tym razem było inaczej. Ja do ich muzyki dorosłem a oni widać okrzepli koncertowo. Podsumuję Lao Che parafrazując słowa Kazika Staszewskiego o Die Antwoord. Lao Che nagrywa najlepsze w Polsce płyty.

Domowe Melodie  nie były mi rekomendowane. Kobieta Moja Kochana źle się o nich wyraziła. Poszedłem bardziej z obowiązku. I jakie zaskoczenie! Dla mnie, pomijając znaczne różnice w stylu muzycznym, zaprezentowali się jako polskie Dresden Dolls. Kobieta Futrzaka też przyznała, że się nie spodziewała.

The Feral Trees to jedyny koncert ze sceny alternatywnej, obejrzany od deski do deski. Nie dlatego, że tacy byli świetni, choć nie byli źli ale dlatego, że właśnie na nim zobaczyłem dziewczynę z kolejki po kawę, postanowiłem ją zaczepić i musiałem wyczekać odpowiedniej chwili. Ekipa w czerni z Puław i Ameryki (wokalistka z banjo) grała melodyjną muzykę z etnicznym tłem. Nie przepadam za taką ale ten koncert zawsze będzie mi się dobrze kojarzył.

Kto kojarzy Hozjera tylko z hitu „Take Me to Church” niewiele o nim wie. Ten naprawdę niezły utwór może artyście w perspektywie zrobić krzywdę bo ukierunkuje apetyty odbiorców a jego powiedzie na pokuszenie i, być może, na manowce. Hozjer to jednak wykonawca znakomity. Przypominał mi nieco ubiegłoroczne Black Keys. Przypominał mi ich wielkim szacunkiem dla rockowej i muzycznej tradycji. Powiem nawet, że to chłopaki z Ohio częściej porzucali korzenie szukając czegoś nowego a on był konsekwentny. Wieli plus dla Hozjera.

Ratking to hip hop z Harlemu. Nie przypadł mi do gustu.

Years & Years to koncert, który wypełnił szczelnie namiot przy Tent Stage. Dość pogodny electro pop, za sprawą głosu (a może i chłopięcego wyglądu wokalisty) przypominał mi niezapomniany/zapomniany Bronski Beat. Choć to jednak nie ta szuflada.

Kasabian miał być jednym z mocniejszych punktów dnia. I był. Choć o dziwo mnie szybko znużył jednostajnym rytmem. Ale kiedy łamał schemat i zaczynał taktować szybciej, byłem w niebie.

Hudson Mohawke to był didżej który gra techno. Techno to techno. Nie znam się na nim. Nie potrafię nawet odróżnić jednego techno od drugiego techno. Stwierdzić czy techno jest dobre też nie potrafię.

St. Vincent to był koncert oczekiwany najbardziej chyba nie tylko przeze mnie. Znam ja od czasów jej wspólnego występu z Davidem Byrnem w utworze „Who”. Koncert naprawdę urzekający. Mnie zirytowało w nim tylko jedno. Postacią nr 2 koncertu po St. Viuncent była basistka i pianistka. Której twarzy realizator nie pokazał na telebimie przez cały koncert ani razu! Spektakl St. Vincent zaskakująco nie przyciągnął spodziewanych tłumów. Szkoda…

A później dopadł mnie kryzys. Perspektywa kilku godzin jazdy sprawiła, że porzuciłem plany i pojechałem. Noc w drodze z radiem to zresztą też element nieodłączny. Tym razem z Anną Gacek, której w Gdyni nie było i moje wymarzone selfie z nią musi poczekać.

Dzień IV

  1. Hozjer/ St. Vincent
  2. Kasabian
  3. Lao Che
  4. Domowe Melodie
  5. The Feral Trees

Dziesiątka festiwalu

  1. Thurston Moore/ Mumford And Sons
  2. Hozjer/ St. Vincent
  3. Die Antwoord
  4. Alabama Shakes
  5. Tom Odel
  6. Mary Komasa/ Eagles of Death Metal
  7. Of Monsters And Men
  8. ASAP Rocky
  9. Lao Che
  10. Alt-J

Z wyborem klipu podsumowującego miałem kłopot. Znalazłem w sieci dwa nagrania „Litte Lion Man” z 2012 z Gdyni. Wkleiłem ten z pozoru gorszy (nagrany przez kogoś stojącego nieco w bok od sceny. Wybrałem go z uwagi na zdjęcia pasujące od opowieści Futrzaka. Tamten koncert zaczął się tuz po tym, gdy nad Babimi Dołami przeszła burza. Podczas koncertu już nie padało ale zostały ślady a gdy się odwracało od sceny, widać było niesamowite fajerwerki błyskawic. Burze i błoto w Babich Dołach to kiedyś była reguła. Aż wreszcie moja przyjaciółka Iga, gdy marudziłem, że nie mogę nigdzie dostać gumowych butów na wszelki wypadek, kupiła mi je i przysłała przed wyjazdem dwa lala temu. Mam je zawsze. Ale Iga zaklęła pogodę na festiwalu i nigdy nie musiałem ich wkładać jak dotąd. Iga to ostatnie kobieta z Babich Dołów w dzisiejszej opowieści.

Niżej link do lepszego obrazu choć gorszego dźwięku.

https://www.youtube.com/watch?v=4j66IpfDKa0

 

rosemann
O mnie rosemann

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura