Z rozbawieniem słucham w stacjach głównego nurtu opinii o remisie w starciu Beaty Szydło i Ewy Kopacz. Pomijam już powszechne przekonanie, że jeśli w TVN i TVP ogłaszają remis, znaczy, że władza poległa.
Poważniej zaś mówiąc w tej debacie nie ma remisu bo być go nie mogło. Mogło być zwycięstwo Ewy Kopacz ogłoszone przez wszystkich albo zwycięstwo Beaty Szydło w każdej innej sytuacji.
Dla Ewy Kopacz to spotkanie było brutalnym zderzeniem się z rzeczywistością jeszcze zanim padło pierwsze pytanie. Tu nic nie mógł pomóc montaż ani redaktor Sobienowski. Wszystko albo nic miała wyszarpać sama. I okazało się, że nie podołała. Zadanie miała trudne, przerastające ją. I chyba nie tylko ona zdawała sobie sprawę, że może być to ponad jej siły. Choć przez ostatnie dni wszędzie można było usłyszeć, że jedną z recept na sukces jest dla niej powściągnięcie emocji, nie była w stanie nawet z tym sobie poradzić. Co tym bardziej ją pogrąża, że przecież ma większe doświadczenie przed kamerą i w ogniu dziennikarskich pytań.
Jeśli więc ogłoszono powszechnie remis, nawet jeśli ogłaszałoby to z przekonaniem, oznacza to porażkę PO i Ewy Kopacz.
Ale nie jest tak, że Kopacz sama przegrała, że Beata Szydło dostała wygraną w prezencie. Otóż solidnie na nie zapracowała i w pełni zasłużyła. Wytrzymała presję, która była co najmniej równa tej, jaką czuła Kopacz. Zaprezentowała się jako ktoś, kto ma jasny i przemyślany przekaz.
Po prawdzie debata była szumem, z którego bardziej pamięta się mowę ciała, opanowanie i umiejętność ogłoszenia się zwycięzcą ale przecież chodziło o to, żeby wygrać.
Przyznam, ze zestawienie entuzjazmu PiS i Beaty Szydło z idącą w otoczeniu smutnych „twarzy PO” Ewy Kopacz i tak najwięcej powie Polakom.
Kiedy na początku kampanii padło donośne „Nazywam się Szydło, Beata Szydło”, było to przedstawienie się obywatelom. Dziś oznacza to coś innego. Oznacza znacznie, znacznie więcej.