rosemann rosemann
1039
BLOG

Gdynia bywa zmienna (Babie Doły, dzień IV)

rosemann rosemann Rozmaitości Obserwuj notkę 4

Tego dnia Gdynia zdawała się być przedpieklem. Rzecz jasna z powodu temperatury a nie jakichś innych predyspozycji. Zastanawiałem się czy po rytualnym przeszukaniu „na bramie” zdążę dobiec po moje „rytualne piwo” zanim dostanę udaru słonecznego. Tak sobie na marginesie liczę, że wlałem dotąd w siebie w Babich Dołach ponad 15 litrów piwa. Niby mało, przynajmniej w porównaniu z większością ale to jednak wiaderko.

Potem chyba z dziesięć razy wkładałem na siebie i z siebie zdejmowałem gustowną pelerynę-ponczo chroniącą przed deszczem.

Pomyślałem, że chyba za stary już na to jestem.

Przez cztery dni przeszedłem tam co najmniej 50 kilometrów ale może bliżej 100. Czuję to dziś w ścięgnach.  

Nie byłem najstarszy ale jednak zdecydowanie za połową stawki. Stawka zaczyna się gdzieś tak od 2-3 roku życia. Kapitalnie wygląda ta zadowolona z życia i ciekawa świata i tłumu dziatwa w specjalnych nausznikach.

Byłem świadkiem zabawnej, choć może nie dla wszystkich, sceny. Stał ojciec z mniej więcej 10-letnim synem. Nagle stanęły przed nimi dwie nawet niespecjalnie wysokie dziewczyny. Zasłaniały synowi więc ociec dotknął ramienia tej, która stała przed synem i gestem pokazał, że syn jest niższy i zasugerował by dały mu szansę. Dziewczyny przesunęły się a syn… Syn tak się wkurzył na tatę, że tylko przez wzgląd na więzy krwi nie wyciął ojcu z bańki. No może jeszcze i dlatego, że przy różnicy wzrostu nie trafiłby w żaden szczególnie wrażliwy punkt. Tata chyba nigdy nie był nastolatkiem tylko od razu urodził się tatą.

Dzień zaczął się dla mnie d niemałego szoku. Grający jako pierwszy tego dnia zespól Nagrobki był (a może mi się wydał w openerowym kontekście) zwyczajnie punkowym składem. I mógł być muzycznie beznadziejny, a nie był, i tak by mi się podobał.

Zaczynający na głównej scenie skład Terrific Sunday ujął mnie kapitalnym wspomnieniem. Istnieje od trzech lat i zaraz po powstaniu stawił się w roli widzów w Babich Dołach. I tam, na koncercie Foals gitarzysta powiedział wokaliście, że fajnie byłoby kiedyś zagrać na tej scenie. Nie wiem czy „kiedyś” oznacza właśnie trzy lata. Obawiam się, że sodówa uderzy chłopakom jak im wszystko będzie w takiej perspektywie przychodzić. Muzycznie byli nieźli choć wokalista ma głos chłopczyka i  manierę śpiewania histerycznej panienki.

Spoken Love to niestety jedyna grupa, którą oglądałem a teraz za cholerę nie jestem w stanie sobie tego przypomnieć. Przepraszam…

Kiedy czekałem na The 1975 lunęło po raz pierwszy. Nie przeżyłem w Babich Dołach tych największych nawałnic, z błyskami i grzmotami ale na Bestie Boys prawie płakałem jak mi deszcz drążył na kręgosłupie starorzecze a później okazało się że zabłocone miałem nawet majtki. I bardzo mnie dziwiło, że przy tym wczorajszym deszczyku koncert przesuwano i ostatecznie kapela zagrała chyba 30 minut. Bez większej straty bo to jednak smętne „pipczochy”. A ja i Moja Kobieta Kochana „pipczochów” nie słuchamy.

Przyznam, że spędziłem sporo czasu na tym deszczu bo mi się The 1976 pomyliło z grającym zaraz po nich w innym miejscu At The Drive In. Zespól najlepiej prezentujący się scenicznie. I do pewnego momentu zdawało mi się że bezkonkurencyjny w kontakcie z widzami. Czemu do pewnego momentu wyjaśni się później. Muzyka dynamiczna i soczysta, w mojej ocenie osadzona w tradycji punka. I tu  problem bo melodie rwały się jak u punków z The Jam czy Sham 69. Ale jednak duży plus.

Hana grała przyzwoite karaoke. Ma ładny głos, nagrała sobie fajne, elektroniczne podkłady. Ale głupio na scenie wyglądała bez nikogo.

Dla odmiany Soom T to było elektroreggae. Ja już na reggae reagguję źle. A kiedy jeszcze wokalistka ma głos jak marcująca kotka…

Bastille to solidny skład, ciepło przyjęty. Ale nie umiem się zachwycać nimi. Grają, można posłuchać i się pokiwać. Od czasu do czasu założyć i zdjąć pelerynę…

Przed Chvrches (tak się piszą ale czytają „czerczis”)  byłem przez Kobietę moja ostrzegany. Że pipczą i nudzą. A tu guzik! Łoją, panna na wokalu biega jak Usain Bold. Muzyka to solidny elektropop na cały regulator.

We Draw A mieli gitarę i to ich ratowało. Bo jakby mieli tylko kilki do walenia w deseczkę, wkurzyłbym się. Ale mimo gitary grali jak wszyscy.

Pharrell Williams… Kojarzy mi się źle. Jako obecny król a może regent (bo jednak nie uzurpator – sami się o niego proszą) popu odpowiada za to jak ten pop wygląda. A jak wygląda a w zasadzie brzmi każdy wie. I niektórzy narzekają…

Jednak sam Pharrell jest klasą. Po długiej godzinie słuchania świetnego koncertu spojrzałem na zegarek i okazało się, że… minęło dopiero 30 minut. A tyle się działo! W muzyce Pharrella jest wszystko, co potem trafia do repertuaru innych. Sporo takiej czarnej, doprawionej soulem muzyki tanecznej, świetnego hip hopu i popowych przebojów. Do tego interakcja z publicznością. Kiedy Pharrell ściągnął na scenę jedną dziewczynę, by z nim zaśpiewała ona była w siódmym niebie a cała reszta dziewczyn pod sceną zapewne życzyła jej piekła. Potem na scenie wylądowała grypa chłopaków a po nich dziewczyn. I to było coś. Jedna podśpiewywała Pharrellowi a druga pokazała taki twerk, że sam Pharrell był pod wrażeniem. A przecież tam, za wielką wodą nie takie tyłki nie takie rytmy na co dzień wytrząsają. Będą teraz dziewczyny i chłopaki mieli co wnukom odpowiadać. Tylko czy wnuki będą wiedziały kto zacz ten Pharrell?

Kiedy Pharrell zaśpiewał „Get Lucky” ja bardziej słyszałem pięć blondynek w wianuszkach śpiewających obok mnie. I bardzo mi to pasowało.

Na bis było „Happy”, tłum oszalał. A ja się dziwiłem co jeszcze tam robię. Przecież nie przepadam za Pharrelem!

Po tych i wcześniejszych, głownie pogodowych, wrażeniech postanowiłem sobie iść. A właściwie jechać. Po drodze byłem jeszcze w strefy kibica, gdzie oglądałem koniec „włoskiej roboty” na Euro. W ogóle zdziwiło mnie, że strefa została bo sądziłem, że powstała jednorazowo na mecz Polaków. Zdziwiło mnie, że ktoś jechał do Babich Dołów, co tanie przecież nie są, by oglądać mecz. Fakt, na wielkim telewizorze i w wielkim tłumie.

Przypomniałem sobie lekko oburzony tekst gościa z Onet, którzy wyprzedził durnia z trójmiejskiej „Wyborczej” utyskującego, ze połka popsuła festiwal a prymitywy wolały mecz od „prezentu” od Red Hot Chili Peppers. Ładny mi „prezent”… Gość pewnie miał darmową wejściówkę… Ale wróćmy do gościa z Onetu. Napisał on, że oto hipsterzy porzucili rozmowy o barberach i zamienili się w „januszy” wrzeszczących „Pooolskaaaa, białoooo-czerwoniiiii”. Naprawdę hipsterzy gadają o barberach? Znaczy o fryzjerach? No bez jaj!

Idąc do auta zahaczyłem jeszcze o koncert Grimes. Też Kobieta ostrzegała. I też się myliła bo Grimes też zaprezentowała się niczego. Były melodie, były tańczące panie. Chwile byłem, tyle widziałem…

Po drodze słuchałem Trójki a tam najpierw elektronika, co mogła mnie zabić. Uśpić a potem zabiłbym się sam. Jak dojeżdżałem do domu, leciało coś w rodzaju „Z archiwum polskiego rapu”. Szacun dla polskiego rapu i gościa co go puszcza.

Dzień IV:

  1. Pharrel Williams
  2. At The Drive In
  3. Bastille
  4. Chvrches
  5. Grimes
  6. Nagrobki

4 dni:

  1. Reprezentacja (nikt poza nimi nie doprowadził na granice zawału)
  2. Savages, LCD Soundsystem, Pharrell Williams, Red Hot Chili Peppers (obiektywnie miejsce 3-4 ale grali w wyjątkowo trudnych warunkach)
  3. PJ Harvey, Tame Impala
  4. Sigur Rós
  5. Kortez
  6. Florence +The Machine, Stara Rzeka
  7. Mac Demarko (bo mnie i KMK mocno zadziwił i zastanowił)

Pharel i Get Lucky zaslużyli (klimat prawie jak w Gdyni)

Ale nie mogłem sobie odmowić Savages (Aise jeszcze z paskiem od gitary przyczepionym na szarą taśmę)

 

 

rosemann
O mnie rosemann

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości