rosemann rosemann
608
BLOG

Dziewięć to szczęśliwa liczba (Mikołaje)

rosemann rosemann Rozmaitości Obserwuj notkę 3

Rok mamy w Salonie24 wspominkowy więc i ja nieco powspominam. Choć od razu zaznaczę, że wspominki będą tylko dzisiaj a już jutro (!!!!!) ruszamy na poważnie. Jak co roku od ośmiu lat.

Jak wspomina Renka, bo ona przy tym była a ja jeszcze nie, wszystko zaczęło się w Cafe Rozdroże na drugich urodzinach Salonu. Wtedy Renka dogadała się z Alga i Jareckim i w listopadzie pierwszy raz zaczęli poszukiwać Mikołajów dla dzieci z ośrodka terapii rodzinnej w Szczypiornie. Ja byłem właśnie jednym z tych znalezionych. Jak to wyglądało wtedy już po znalezieniu można przeczytać niżej bo dodałem archiwalna notkę, napisana już po udanym zakończeniu pierwszej edycji. Potem Jarecki znów odszedł z Salonu, wtedy razem z Algą, i rok później Renka z KaZetem poprosili mnie. I, jak twierdzi Renka, tym razem to będzie mój ósmy raz w tej roli a ja się upieram, że siódmy bo któryś raz, jak też odszedłem z salonu, wypadały akurat święta.

To coroczne szukanie Mikołajów obrosło też swoimi tradycjami. Najważniejsi są Mikołaje, którzy nie tylko tradycyjnie, rok po roku zgłaszają swój udział ale wyprzedzają nas bombardując zawczasu Renkę pytaniami kiedy rusza kolejna edycja. Tradycją są też większe albo mniejsze nerwy, towarzyszące nam gdy zbliża się 24 grudnia a nie dla wszystkich dzieci są już prezenty. Tradycyjnie też czekam na odpowiedź Adminów że owszem, pomogą.

Jeśli ktoś chce posmakować jak to jest, zapraszam jutro. A aby zachęcić moja notka, napisana w 2008 roku. Chyba 23 grudnia.

„Koparka” -  ( Opowieść Świąteczna )

Chciałem z tą opowieścią poczekać do świąt, ale wyjeżdżam do Taty i brata. Tam zaś cywilizacja zagląda gdy zechce więc z całą pewnością będę odcięty od świata. No może nie od całego ale od was, Szanowne Koleżanki i szanowni Koledzy, z całą pewnością. Choć może się to wydać się absolutną fantazją, w mieście, co zdążyło liznąć swego czasu wojewódzkości a teraz dumnie obnosi się ze swą grodzkością, jest jedna internetowa kafejka z cerberem zabraniającym zbliżać cokolwiek do komputera a hot spot (poza macdonaldowym, którego zasad działania nawet panie tam pracujące objaśnić nie potrafią) istnieje tylko jako miejscowa legenda krążąca wśród wygłodniałych użytkowników. Ale nie w tym rzecz.

Najciekawsze historie z zasady zaczynają się banalnie i dopiero w trakcie narracji ich akcja zaczyna przyspieszać że aż dech bohaterom zapiera. W mojej aż tak nie będzie ale dla mnie jest warta stu innych.

Zaczęła się od znalezionej u Jareckiego prośby, bym został Mikołajem (cóż, kiedyś nadałbym się lepiej). I od dziecięcych listów z zapisanymi tam marzeniami. A nie ma nic bardziej szczerego niż to co dziecku śni się wywołując uśmiech. Szczególnie gdy jest to jedyna okazja by się uśmiechać. Przeglądanie listy tam, u Jareckiego i Algi spowodowało we mnie chęć by wszystkie te marzenia natychmiast spełnić. I strach, którego teraz tak bardzo się wstydzę, że może któreś z tych marzeń nie znajdzie swego Mikołaja. Wstydzę się tego braku wiary i tej mojej pomyłki.

Wśród dziecięcych marzeń były takie, których spełnić bym nie umiał. Bo jak wybrać 13 czy 16 letniej damie białe kozaki na obcasie albo kolczyki. Albo pojąc że istnieje cos takiego jak MP4. Zachowawczo (a pewnie i w porozumieniu z rosemannem sprzed lat kilkudziesięciu) wybrałem koparkę i samochód.

Pierwszym odkryciem, którego dokonałem podejmując się tego odpowiedzialnego zadania było odkrycie jak zmieniły się i, w pewnym sensie smutno dorosły, wielkie miasta. I jak bardzo różnią się od prowincjonalnych, powiatowych choćby, miasteczek. Jakby dzieliła je cała epoka.

Bojąc się, że nie zdążę, szybko zanurkowałem w wiry mej metropolii by dokonać wstępnego rekonesansu co do tego cóż jest w stanie moje miasto zaoferować mi „w temacie” koparek. Jedyne, co odkryłem, to to, że z ulic miasta poznikały małe sklepiki z zabawkami a w ich miejsce pojawiły się zimne, surowe i nie budzące na żadnej prawie twarzy banki. Wszystko inne wypchano do hipermarketów i galerii handlowych. A te nie najlepiej się kojarzą.

Z uwagi na zwyczajne i niezwyczajne obowiązki odłożyłem więc rzecz całą na nieco później bo dnia następnego udać się miałem w celu dokonania czynności służbowych na prowincję. Do jednego z miasteczek powiatowych na obrzeżu województwa. Tam, zaraz właściwie po przyjeździe doznałem szoku. Nie zdążyłem na dobre zaparkować a już natknąłem się na cztery sklepy z zabawkami a każdy z nich naładowany był po sufit najróżniejszymi dziecięcymi marzeniami! Nie oparłem się i wszystkie zwiedziłem tak sumiennie jak powinno się zwiedzać Luwr albo Tate Modern (zależy co kto lubi…). Krążąc w tym dziecięcym raju odkryłem prawdziwe cuda- newidy, a wśród nich… koparkę Adriana! I tu przyznam, że byłem z siebie dumny bo… zachowałem zimną krew! Czym prędzej opuściłem sklep, telefonicznie nawiązałem kontakt z Kobietą Moją Kochaną i odbyłem w rzeczonym temacie fachowe konsultacje (zanim moi szanowni Koledzy zaśmiejecie się w głos i zakrzyczycie „Wariat! Baby się radzi w sprawie KOPARKI!!!!!” zróbcie rachunek sumienia i przypomnijcie sobie te wasze wszystkie klapy marynarek, kolory krawatów a i, bywa, wzorki „bokserek”, z którymi lecieliście po pomoc do swoich kobiet!) i ustaliliśmy, że wezmę ową maszynę ale nie bezwarunkowo! Musi nie tylko jeździć, obracać się ale, to przede wszystkim, tą taką łyżką do czerpania musi ruszać!

Gdy więc, po czynnościach służbowych dokonanych ponownie pojawiłem się w koparkowym mateczniku i starałem się w znalezionej zabawce odnaleźć pożądane przymioty nagle objawił się obok mnie anioł w postać subiektki wcielony. Ta zaś zapytała, pro forma tylko, czy chce zobaczyć jak owo cudo działa, po czym chwyciła maszynę, nabiła bateriami i… zaczęło się! Pani z wprawą ruszyła do przodu, zatrzymała, obróciła maszynę w jedną, w drugą stronę, cofnęła ją i nastąpiła „Melba Ciapiega”… Nagle jakiś guziczek pani wcisnęła a ja z otwartymi ustami patrzyłem jak łyżka koparki majestatycznie porusza się i precyzyjnie zagarnia jakąś niewidzialną kupkę czegoś! Wtedy ją kupiłem. A że cena okazała się zaiste konkurencyjna dobrałem do zestawu jeszcze traktor, przyczepę, jakiś beczkowóz i ładowarkę.

Po powrocie do domu od razu na mój zakup popatrzyłem krytycznie. Wiadomo jak w życiu jest i czego to cwani sprzedawcy nie wcisną naiwnym klientom. A sprzedawcy- kobiety to już zgroza! Jacy my przy nich naiwni. Jak mi jedna gripeksa sprzedała jako batonika to ja tu mówić nie będę… Tedy postanowiłem, że samemu trzeba wszystko sprawdzić. Oczywiście jeździło. Brało przeszkody jak się należy a łyżka koparki zdawała się krzyczeć „Więcej! Dawać mi więcej! Wszystko mogę wykopać!”.

Otrzeźwienie przyszło gdy mocowałem się z zabezpieczeniami drugiego pudła. Bo przecież sprawdzić trzeba czy ta koparka sięgnie tej przyczepy i czy traktor uciągnie a poza tym w tym beczkowozie zapewne jest paliwo do koparki a ona dużo pali to i zaraz się jej skończy, a jak by się okazało że jednak przy tym ładowaniu coś się rozsypie to ładowarka będzie jak znalazł…

Przerażony powkładałem wszystko do pudełek i, krzycząc „apage satanas” i natychmiast machnąłem do Algi list, że już, natychmiast wysyłam bo inaczej zepsuję albo… będę stracony!

Za parę dni ( bo wcześniej się nie dało) popędziłem do galerii niestety, w celu zakupu dużego samochody na baterie dla 3,5 letniego Piotrusia. Określenie „duży samochód na baterie” z pozoru wydaje się jasne. Co do członu drugiego i trzeciego to zgoda ale z pierwszym był spory kłopot. Niewiele większy od tego że modeli do wyboru było z 1500. Wstępnie poradziłem sobie całkiem łatwo bo wybierałem… dla siebie. By jednak całkowicie rozwiązać problem pierwszej części nazwy piotrusiowego marzenia, z pakunkiem ruszyłem przez sklep klucząc pomiędzy misiami, wózkami, samolotami, skuterami… Tam znalazłem to, czego szukałem. Zobaczyłem młodą kobietę toczącą fachowe negocjacje w jakiejś istotnej sprawie z rumianym, równie fachowo podchodzącym do postawionego problemu chłopcem. Zapytałem pani czy to jej synek a gdy przytaknęła zapytałem jak ma na imię i ile ma lat. Negocjator okazał się trzyletnim… Piotrusiem.

- A ty duży jesteś Piotrusiu?- zapytałem dla pewności.

- No!- potwierdził chłopczyk kiwając przy tym pewnie głową.

Przymierzyłem wówczas pudło z autem do niego mimo zdumionych oczy jego mamy. Sięgało połowy jego wzrostu więc uznałem, że to… duży samochód i ruszyłem do kasy. I wtedy… zobaczyłem koparkę! Była większa, może bardziej błyszcząca i taka jakaś bardziej super od tamtej już kupionej! Naprawdę nie wiedziałem co robić. W domu jeszcze długo myślałem o niej nim mi się udało zasnąć. Bo naprawdę chciałem, by Mikołaj zaniósł Adrianowi koparkę najprzedniejszą między koparkami! Gdy więc następnego dnia otwierali galerię, stałem już pod drzwiami i pierwszy pobiegłem pomiędzy stoiska (tę starszą bym … coś bym z nią zrobił).

Chwyciłem skarb i zacząłem rozglądać się za aniołami. Nie było ich a te smętne istoty, snujące się wokół wcale nie były mną zainteresowane. Tedy sam je sobą zainteresowałem. Zapytałem przechodzącego subiekta o osiągi mej wybranki. Popatrzył na pudło i rzekł, że ona jeździ. Kazałem mu by pokazał. Z oporami wyjął maszynę i pokazał oszczędnie kilka figur z jazdą w tył, przód i obrotem całej maszyny.

- Teraz niech pan coś tą łyżką nabierze- poprosiłem rozentuzjazmowany.
Pan popatrzył na urządzenie sterujące, później na pudło i… zagarnął łyżką używając do tego ręki.

- Nie tak! –zakrzyknąłem i niemal tupać nie zacząłem- Samą tą łyżką!.

A pan, zły na mnie, pokazał mi pudełko a na nim… narysowany chłopczyk ręką nabierał ową łyżką cośtam.

Wyszedłem ze sklepu z pustymi rękami. Ale z przekonaniem, że dostaniesz Adrianie najlepszą koparkę, jaką w życiu widziałem!

Opisywać pakowania prezentów i ich wysyłki nie będę choć i przy tym emocji było co niemiara. Alga wie, czemu to pominę a ja pozwolę sobie zilustrować to cytatem z Toma Sharpe

„Jako dziecko sądziłem, że qrwa jest fachowym terminem stolarskim bo słyszałem je wyłącznie dochodzące z garażu gdy ojciec kolejny raz oddawał się pasji majsterkowania”. Sami widzicie więc, że nie byłaby to opowieść dla dzieci.

Ten mój długaśny tekst tak naprawdę napisałem w bardzo określonym celu choć wiem, że bez problemu mogło go zastąpić kilka właściwie dobranych słów. Ale wydawało mi się, że w ten sposób lepiej będę mógł wyrazić moją wdzięczność Aldze, pani Renacie, Jareckiemu i KaZetowi.

I wcale nie za to, że dali mi na chwilę okazję poczuć się lepszym człowiekiem niż jestem. Bo to też ale za to, pewien jestem, podziękują im inni.

Ja chcę im podziękować za cud, którego dokonali. Za przywrócenie mi na kilka, wcale nie krótkich chwil mojego dzieciństwa. I dodanie mu kilku radości, których za tego prawdziwego poczuć nie miałem szans.

To tyle.

rosemann
O mnie rosemann

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości